Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest 20 kwi 2024, o 06:38



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 43 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona
Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja] 
Autor Wiadomość
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Nadszedł czas upublicznienia relacji z wyjazdu :) Mam już wszystko opisane, zdjęcia też są ogarnięte, ale potrzebuję chwilę czasu, by wrzucić to na forum. Na razie część 1:

Pomysł na wyjazd w Alpy zaczął kiełkować rok temu, tuż po powrocie z poprzedniej podróży. Właściwie to mnie się marzyła runda wokół Bałtyku i rejony skandynawskie, za to mojej Sylwii chodził po głowie wyjazd do Turcji. Jakimś cudem doszliśmy do porozumienia i okazało się, że 2 tygodnie w Alpach też spełni nasze oczekiwania. I zaczęło się zimowe czytanie relacji, zbieranie ciekawostek, wybieranie tras i planowanie podróży. Doszliśmy też do wniosku, że w tym roku dla odmiany zamiast jechać tylko we dwójkę, wyciągniemy kogoś ze sobą. I w ten sposób uformowała się nasza grupka:

Obrazek
Razor, znany także jako Łukasz, nasz wyjazdowy tłumacz, poliglota i pies na baby. (czarny SV1000)

Obrazek
Romek, choć podobno na imię mu Paweł, zwany Romkiem nawet przez swoją mamę. Uzdolniony kucharz, który wyczaruje smaczne danie z rzeczy pozornie niejadalnych. (niebieski SV650)

Obrazek
Łasuch, który reaguje także na imię Michał, pomysłodawca całego wyjazdu i jedyny człowiek, który wiedział gdzie w ogóle mamy jechać i po co. (granatowy DL1000)

Obrazek
Last but not the least - Sol, czyli moja Sylwia. Śpiąca królewna, która w krótkich przerwach gdy akurat nie spała oparta o moje plecy lub kufer, robiła zdjęcia z jazdy.

Obrazek

Dzień 0
Jest już wieczór. Pokój cały zawalony kuframi i rzeczami do zabrania. Namiot, śpiwory, materac, góra ubrań i karton żarcia. Wszystko przygotowane. Dzwonię do chłopaków, oni też już spakowani i gotowi do drogi. Zostało już tylko skompletować narzędzia i przywieźć je z warsztatu do mieszkania. No i pojawia się pierwszy problem – motocykl pali mi tylko na jednym cylindrze, przerywa. W sumie od paru dni non stop padało, moto stało pod chmurką, może złapał wilgoć? Ale w gorszych warunkach już jeździł i zawsze było ok. No nic, pewnie mu zaraz przejdzie. Jadę więc dalej, w międzyczasie pokonując kilkudziesięciometrowy odcinek zalanej ulicy, w której już jeden samochód utknął na dobre. W sumie ładowanie się motocyklem z zalanym jednym cylindrem w takie bajoro, to nie jest najlepszy pomysł, ale przecież zawrócenie byłoby dyshonorem B) V-strom ujechał jeszcze kilkadziesiąt metrów za jeziorko, zaczął prychać i zgasł na dobre. Czyli zalane mam już obie świece. Oczywiście przy sobie nie mam żadnych narzędzi, nie mówiąc o zapasowych świecach. Z resztą w tym motocyklu wymiana świec to rozbiórka połowy nadwozia. W międzyczasie podszedł do mnie jakiś 12 latek i zaproponował pomoc. Że może z pychu zapali? A może mechanika by skołował? Dziękuję mu za chęci, ale ani pchanie tu nic nie da, ani mechanika nie trzeba, bo sam nim jestem. Wtedy chłopak popatrzył na motocykl, zrobił zamyśloną minę i z pełną powagą stwierdził: „to w takim razie musi być motocykl chujowy” i poszedł w swoją stronę. A ja myślałem, że nawrotka przed kałużą to byłby wstyd… :] Dałem sztormiakowi godzinkę, zazwyczaj w takim czasie świece same z siebie wysychają i tak też stało się tym razem, zapalił i jakoś dojechał te 3km do mojego warsztatu. Tam wymiana świec, rozbiórka wszystkich połączeń elektrycznych, czyszczenie styków. O północy motocykl znowu złożony do kupy i co? I nic, dalej przerywa i nie pali na jednym cylindrze. Powiadomiłem towarzyszy, że czarno widzę swój udział w wyjeździe. Chłopaki początkowo sądzili, że ich wkręcam, ale w końcu uwierzyli, że jest problem i że nasz wczesno poranny wyjazd trzeba przesunąć :flaga:

Dzień 1 – 0km
Z samego rana zamiast trasą na południe Polski, udałem się do mojego przyjaciela. Poprzedni właściciel v-stroma czyli Peter ma warsztat motocyklowy. Warsztat ja też mam, ale co ważniejsze Peter ma ode mnie wiele większe doświadczenie i przede wszystkim w warsztacie stoi nieczynna SV650, która może posłużyć za dawcę części. Wyciągnąłem więc go z łóżka z samego rana i zabawę z elektryką DL zacząłem od nowa. Wymieniliśmy świece na jeszcze inne, wymieniliśmy fajki, kable WN, cewki. Oczywiście nic to nie dało. Poprzekładaliśmy kilka czujników z SV do DL, również bez rezultatu. Zabawa trwała do wieczora. W międzyczasie przypadkiem udało się zdiagnozować i odpalić SV, która stała u Petera ponad miesiąc bez życia, ale v-strom nadal strzelał fochy, nic się nie zmieniło. No to jest już przesądzone, że dla mnie i Sylwii wyjazd w Alpy jest skończony :cenzura:
Razor i Romek nie byli zachwyceni jechaniem tylko we dwóch. Raz, że ja przygotowałem trasę, miałem wszystkie notatki, zaplanowane campingi, atrakcje itd, a chłopaki nawet mapy nie mieli. Dwa, że chcieli być wobec nas lojalni... Padła nawet propozycja, żeby zostawić motocykle, wbić się we czwórkę do passata i zamiast w Alpy, jechać samochodem do Maroka. No ale jakoś udało mi się namówić chłopaków, żeby z mojego powodu nie rezygnowali z tak długo wyczekiwanej trasy. Przyjechali do mnie obaj wieczorem, dostali mapy i szczegółowe rozpiski, gdzie jechać, którędy, co po drodze zaliczyć itd. Jeszcze tylko mocna kawa, żeby w nocy dobrze się jechało i jakoś po 22 start w kierunku Czech. Wraz z grupą kilku osób z SVforum odprowadziliśmy Razora i Romka kilkanaście kilometrów i w ten sposób rozpoczął się ich wyjazd. Wtedy też pojawił się mały promyk nadziei dla mnie i Sylwii – mianowicie v-strom ozdrowiał sam z siebie :wtf: Kilkadziesiąt kilometrów zrobionych w nocy, a on nawet nie kichnął. Szybka decyzja – jutro bladym świtem wyruszamy i gonimy chłopaków :mrgreen:

Dzień 2 – 685,4km
Pruszków (Polska) - Dolní Dubňany (Czechy)
W nocy i nad ranem dostałem smsy, że bez większych problemów Panowie dojechali do Krakowa, a o 8 rano zameldowali się u Jozefa. Pochwaliłem się, że motocykl już działa i że jeśli poczekają na nas w Czechach, to wieczorem powinniśmy się spotkać :) Kim jest Jozef? Ano jest to kontrahent Razora, który zaprosił nas do siebie na nocleg kilka miesięcy temu, gdy tylko usłyszał, że będziemy przejeżdżać w pobliżu jego miejscowości :P Więc zamiast szukać campingu, chłopaki mieli już zapewnione miejsce do spania i kolację lub raczej śniadanie. Po jedzeniu poszli spać, a po południu urządzili sobie wycieczkę po okolicy.
Tymczasem my z rana szybko się spakowaliśmy, na motocykl i dzida na południe! Dzidowaliśmy tak sobie beztrosko, aż gdzieś między Kielcami i Krakowem na pięknym odcinku równej drogi biegnącej przez gęsty las, tuż przed zakrętem zaczął się teren zabudowany. Gdy wchodziłem w zakręt, to zacząłem już myśleć o tym, że miejsce idealne dla przydrożnych zbójów i że pewnie za zakrętem będzie stał radiowóz oraz pan z suszarką. No i nie pomyliłem się :obity: Przydały się treningi skutecznego dohamowywania w zakręcie. Dzięki zdobytym umiejętnościom i słabemu refleksowi policjanta, suszarka pokazała tylko 80km/h, wyhamowane z ok. 130 :D Pan policjant poprosił o dokumenty, po chwili zaczęła się całkiem sympatyczna rozmowa. A skąd jedziecie, a dokąd, a jak się motocykl sprawuje? A czemu db-killery w wydechu, przecież bez nich by ładniej brzmiał. A bo ja miałem kiedyś sv650, potem sv1000… No jak to usłyszałem, to już wiedziałem, że swój człowiek :D Pogadaliśmy sobie jeszcze chwilę, zaprosiłem faceta na forum i na tym się skończyło ;)

Obrazek

Reszta trasy już właściwie bez przygód. No, może poza tym, że w Czechach uświadomiłem sobie, że w nawigację mam wgraną AutoMapę PL, a wersję europejską oddałem chłopakom dzień wcześniej. Nawet papierowej mapy nie miałem, bo też chłopakom oddałem. W efekcie zamiast jechać z nawigacją, to co chwila dzwoniłem do Razora, a on przez telefon tłumaczył mi na jakie miejscowości mam się kierować i gdzie skręcać. Udało się nawet nie zabłądzić i w efekcie wszyscy wylądowaliśmy przy grillu u Jozefa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niestety gospodarza już nie było w domu, musiał wyjechać rano w interesach, ale ugościły nas jego dwie córki – Marcela i Marketa oraz żona – Pani Kalinowa. Głodni i zmęczeni szybko rzuciliśmy się na smakołyki z grilla i lokalne trunki. Począwszy od lokalnego piwa, przez wina, z których produkcji słynie ten region, a kończąc na skrytym zabójcy - morelówce. Nocnym rozmowom nie było końca, kupa śmiechu, spacery po okolicy, uczenie Markety (i przy okazji wszystkich sąsiadów) polskich piosenek, skakanie na trampolinie…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ja na trampolinie trenowałem stunt, Romek nie wiedzieć czemu, prowadził wózek :wtf:

Obrazek

Obrazek

Dzień 3 – 420km
Dolní Dubňany (Czechy) - Werfen (Austria)
Ciężko stwierdzić, o której impreza się skończyła, ale chyba późno, bo rano wszyscy słabo wyglądaliśmy ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Marketa nie mogła się nadziwić, jakim cudem się nie porzygaliśmy od tego piwa + wina + morelówki i skakania na trampolinie. Dostaliśmy od gospodyń porządne śniadanie, trzy butelki wina na drogę i dzida na południe! :D Droga z początku wiodła przez pola i łąki, tereny płaskie i nudne niemal jak nasze Mazowsze. Jedyne urozmaicenie to mijana wielka elektrownia atomowa. Po przejechaniu granicy austriackiej krajobraz wiele się nie zmienił, ale z czasem pojawiły się pagórki, długie i szybkie winkle… :) Samochodów niewiele, słoneczko świeci, aż miło jechać przez tamtejsze gęste lasy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po drodze trafiliśmy jakiegoś lidla, więc zrobiliśmy zakupy, Razor wymienił przepaloną żarówkę (chyba jedyna awaria na całym wyjeździe), później standardowy obiad na parkingu i dalej w drogę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Sielana nie trwała zbyt długo, może ze 220km udało nam się ujechać nim zaczęło padać. W sumie nie pada bardzo, to chyba nie zakładamy kondomów przeciwdeszczowych. Za kilkanaście minut – w sumie mamy tak przemoczone ciuchy, że teraz to już się nie opłaca ich zakładać… Lało tak już do samego wieczora ;)
Naszym celem tego dnia była jaskinia lodowa Eisriesenwelt, położona w okolicach miasta Werfen. Na mapie jaskinia była dosłownie kilkadziesiąt metrów od głównej drogi. W poziomie to i owszem. W pionie jednak trzeba było pokonać jeszcze kilkaset metrów przewyższenia. Bardzo sympatyczny podjazd – wąski, stromy, nie zawsze było jak wrzucić drugi bieg. Nie trzeba chyba dodawać, że cały czas lało ;) Po kilkunastu stromych agrafkach dojechaliśmy na jakiś parking, na którym Razor postanowił położyć SV :mrgreen: Parking wydawał się poziomy, jednak jak się okazało – z poziomem to on nie miał nic wspólnego, ot takie miłe złudzenie. Na szczęście sakwa i crashpad uchroniły od strat i po kolejnych kilkunastu agrafkach dojechaliśmy do wielkiego budynku z napisem Eisriesenwelt.

Obrazek

Ostatnią grupę turystów wpuszczają na górę o 16.15, my byliśmy jakoś koło 19, więc prawie na czas. Cały przybytek był już nieczynny, została ostatnia kasjerka, która też chciała już zamknąć biuro i wracać do domu. Strasznie sympatyczna kobieta. Musieliśmy faktycznie wyglądać na zmarzniętych, przemoczonych i zmęczonych drogą, bo zapytana o camping w okolicy, pozwoliła nam rozbić się pod dachem, tu gdzie staliśmy :jupi: W nocy nikt poza dzikimi zwierzętami nie powinien się tu kręcić. Kobitka poprosiła jedynie, byśmy zwinęli majdan przed 8 rano, by nie straszyć turystów. Namioty stanęły więc na zadaszonym tarasie kawiarni, mokre ciuchy porozwieszaliśmy tuż obok na krzesłach i stolikach, a motocykle zaparkowaliśmy pod wiatą, z drugiej strony budynku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Szybko ugotowaliśmy sobie jakąś kolację, ale że noc zapowiadała się zimna i mokra, to dobrze by było się czymś jeszcze rozgrzać przed snem. To może wino? Mamy w końcu 3 butle z Czech, możemy jedną rozpracować. Jakoś szybko się skończyła, więc może by napocząć kolejną? O trzecią nawet nie trzeba było pytać. A jeszcze tego samego dnia rano obiecywaliśmy sobie, że nie wychlamy wszystkiego od razu… Chwila moment i rozgrzani doskonałym morawskim winem spaliśmy już grzecznie w namiotach, na wysokości 1100m.

Dzień 4 – 221km
Werfen (Austria) - Brunico (Włochy)
Rano niestety pogoda wiele się nie poprawiła. Chmury może trochę wyżej i przez to ciut lepsza widoczność, ale dalej pada.

Obrazek

Obrazek

Szybkie śniadanie, pakowanie obozu i jako jedni z pierwszych tego dnia zjawiliśmy się w kasie po bilety. Okazało się, że do jaskini to jest jeszcze ładny kawałek ;) Najpierw 20min z buta, później kolejką linową 600m w górę i znowu 200m z buta. A nas męczy nieziemski kac… Znowu… A mieliśmy oszczędzać to wino.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W kolejce linowej los postanowił ciężko nas doświadczyć po raz kolejny. Mały wagonik, ciasno jak cholera, oprócz nas sami Austriacy. I ktoś normalnie zaczął soczyście pierdzieć. Smród nieziemski, Razor dusi się i kaszle, Romkowi aż łzy z oczu ciekną, Sylwia dramatycznie stara się zaczerpnąć świeżego powietrza ze szpary w oknie... A Austriacy jakoś nawet nie zwrócili uwagi, że coś się dzieje. Widać taki narodowy zwyczaj, może przy jedzeniu też pierdzą ;)
Wreszcie udało się dotrzeć do właściwej jaskini lodowej. Ma ona 42km długości, ale tylko pierwszy kilometr jest udostępniony turystom. Wewnątrz nie ma żadnej elektryczności, dlatego dostaliśmy lampki naftowe, a przewodnik dodatkowo miał flary, którymi oświetlał wnętrze.

Obrazek

Obrazek

Najgorsze, że w jaskini trzeba było łącznie pokonać 1400 schodków. Niektóre płaskie, niektóre niemal pionowe jak drabina. Po tym wspaniałym spacerze w temperaturze ok. zera stopni byliśmy już niemal wyleczeni z bólu głowy, za to nogi wchodziły nam w dupę. Jaskinia jakoś nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Ciekawszą rzeczą jest natomiast to, jakim cudem trzy butelki wina sprawiły, że cztery osoby miały z rana tak potwornego kaca. Dobre dwa tygodnie nie dawało mi to spokoju. Dopiero po powrocie do domu uświadomiłem sobie, że przecież w Czechach dostaliśmy to wino w trzech plastikowych 2-litrowych butelkach. A to już trochę wyjaśnia sytuację ;)

Obrazek

Prosto z jaskini skierowaliśmy się w kierunku Grossglocknera. Oczywiście cały czas jadąc w mniejszym lub większym deszczu. Im wyżej, tym pogoda gorsza, coraz bardziej mokro i zimno.

Obrazek

Obrazek

Na szczyt wjeżdżaliśmy w kompletnej mgle, do tego lekka mżawka, widoczność na kilka metrów przed siebie, temperatura 6°C. Nawet się szczególnie nie zdziwiłem, że na szczycie przełęczy nie było poza nami żadnych innych motocyklistów :obity: Kilka zdjęć na szybko i albo zjeżdżamy na dół albo idziemy do knajpy, rozgrzać się trochę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Całe szczęście, że nie zjechaliśmy. Podczas gdy jedliśmy obiad, zaczęło się wypogadzać. Chmury się przerzedziły, słońce nawet wyszło i z mgły wyłonił się jęzor lodowca.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zjazd po schnącej kostce brukowej był już o wiele ciekawszy niż deszczowy podjazd. A kolejne kilometry winkli po całkiem już suchym i ciepłym asfalcie, to była czysta przyjemność.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Winklując tak sobie i susząc ciuchy w trakcie jazdy, wjechaliśmy do Włoch. Zupełnie przypadkiem znaleźliśmy przy drodze camping, a że zbliżał się wieczór, postanowiliśmy się na nim zatrzymać. Po krótkich negocjacjach z właścicielem, który ni cholery nie rozumiał po angielsku, po włosku też nie bardzo, a najchętniej gadał po niemiecku, udało nam się dogadać cenę i rozbić. W życiu nie przypuszczałem, że gorący prysznic może być tak przyjemny :) Camp zdecydowanie godny polecenia – bliziutko do trasy, nie za duży, cichy i spokojny, porośnięty wysokimi sosnami, więc nie ma problemu z cieniem, prysznice z gorącą wodą bez limitów. Cena za 4 osoby, 2 namioty i 3 motocykle to 38euro. Jedna jedyna wada, to że właściciel nie pozwolił nam rozpalić ogniska w kamiennym grillu :P A właściwie to je rozpaliliśmy, ale przyleciał szybko drąc się „kein Feuer” i zgasił nam wszystko kubłem wody. Nie udało się więc zgodnie z pierwotnym planem upiec kurczaka na grillu. Za to doskonale wyszedł plan B, czyli kurczak smażony na kuchence gazowej. Do tego pomidory z puszki, makaron ryżowy i w 10min mamy doskonałe spaghetti dla 4 osób ;)

Obrazek

Dzień 5 – 276km
Brunico (Włochy) - Pfunds (Austria)
Dziś dla odmiany mamy w planach kolejne przełęcze ;) Z rana wietrzenie broni biologicznej na campingu

Obrazek

i obieramy kierunek na Passo Giovo. Nie za bardzo jest tu co opisywać – widoki miód, nawierzchnia miód, winkle miód. Trzeba to po prostu samemu zobaczyć.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Więc jedziemy tak sobie ciesząc gęby, Sylwia pstryka foty z jazdy. Niestety widać, że szczyt w kierunku którego się zbliżamy, jest już w chmurach. Zarządziliśmy więc przystanek na poboczu, póki pogoda jeszcze ładna.

Obrazek

Obrazek

Posileni kanapkami z paprykarzem oraz jakimiś dziwnymi zupami zagęszczanymi kuskusem, ruszyliśmy w górę. Niestety przełęcz Giovo przywitała nas deszczem i ta ponura aura towarzyszyła nam już do końca dnia… Z Giovo odbiliśmy na północ na przełęcz Timmelsjoch i przy okazji przekroczyliśmy austriacką granicę. A tam niemiła niespodzianka – bramki i opłaty. Tak, zjeżdżając z przełęczy musieliśmy zabulić Austriakom. W cenie biletu dostaliśmy naklejkę, super.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Naszym następnym celem miało być włoskie Passo Stelvio, więc powinniśmy byli zawrócić do Włoch. Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem ;) Mieliśmy ze sobą dwie nawigacje – ja automapę, Romek tomtom’a. Romek przed wyjazdem wgrał do siebie wszystkie punkty, które mieliśmy odwiedzić, ja niestety o tym zapomniałem. Za to dla równowagi poza punktami w nawigacji, Romek nie bardzo wiedział gdzie się kierujemy, cały plan podróży ja miałem w głowie. Ustaliliśmy, że następny odcinek prowadzi Romek i po wpisaniu celu do jego nawigacji, niestety nie zweryfikowaliśmy wytyczonej trasy z papierową mapą, poważny błąd. W efekcie zamiast zawrócić i jechać na południe, pojechaliśmy na północ, nadkładając od jasnej cholery kilometrów... Kiedy połapaliśmy się, że coś jest nie tak, nie opłacało się już zawracać. Podziękowaliśmy więc tomtomowi i wróciliśmy do automapy :] Niestety to nie był jeszcze koniec naszego błądzenia. Gdy dojechaliśmy do miasta Oetz, akurat zaczynał się tam jakiś lokalny rajd zabytkowych samochodów. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim markecie, taniej niż u nas w kraju. Za sprawą Romka pośmialiśmy się z biednych lokalnych dzieci, które całe życie są zmuszane do mówienia po niemiecku ;) Popatrzyliśmy sobie na audi quattro, które ku uciesze tłumu latało szerokimi bokami po mokrym asfalcie. Wszystko pięknie, tylko przez ten cholerny rajd zamknęli ulicę, którą mieliśmy jechać i nie puszczają absolutnie nikogo! :dupa: No dobra, to spróbujemy wyjechać z miasteczka inną drogą, a później „jakoś to będzie”.
Droga pięła się coraz wyżej i robiła się coraz węższa. Powoli zapadał już zmrok, więc naturalnie temperatura też spadała, tylko deszcz był bez zmian. A tempo jazdy mamy raczej mizerne, bo mokro, wąsko i widoczność słaba. Wreszcie wyjechaliśmy na jakąś polanę z widokiem na miasteczko w dolinie. Wdrapaliśmy się całkiem wysoko, bo chmury były już zdrowo pod nami. Wszyscy zmarznięci i :cenzura:, jedynie Romek cieszy gębę z pod kasku i drze się, że jest zajebiście.

Obrazek

Było mu tak dobrze, że aż by się osiedlił w tym miejscu. Podczas gdy my zastanawialiśmy się, jak tu w miarę szybko zjechać w dolinę i znaleźć nocleg, Romek podziwiał krajobrazy, wybrał sobie małą polankę i stwierdził „O tu bym sobie zamek pierdolnął!”. Co za typ!

Obrazek
<-tu ma stać ten zamek ;)

Niestety ani zamku ani nawet namiotu nie było mu dane rozstawić, bo czym prędzej pojechaliśmy dalej. Na szczęście droga wiodła już w dół, a po kolejnym milionie zakrętów dojechaliśmy nawet do jakiejś miejscowości. Próbowaliśmy znaleźć jakiś gasthaus, ale proponowane ceny za noclegi szybko nas wyleczyły z tego pomysłu :] Najlepsze z tego wszystkiego były miny austriackich właścicieli tych przybytków, gdy mówiliśmy im, że mamy swoje śpiwory i materace, więc chętnie weźmiemy jakiś tani pokój bez wygód, byle tylko było ciepło i sucho. A oni dalej swoją gadkę, że po co mamy spać w śpiworach, skoro oferują nam pokoje z łóżkami i to bardzo ładnie urządzone. Nie skumali pojęcia „tańszy nocleg”, bo dla nich chyba to co oferowali było już mega tanie ;)
No nic, jedziemy więc po nocy dalej, aż do główniejszej drogi. Tam po kilku kilometrach udało się wreszcie znaleźć camping, który okazał się strzałem w dziesiątkę. 37euro za całą naszą wesołą gromadkę, do tego mogliśmy skorzystać z suszarni i rozwiesić w niej nasze ciuchy. A na finał – w recepcji kupiliśmy jakiś lokalny austriacki bimber. Kosztował niewiele, grzał strasznie mocno i fatalnie smakował, ale to ostatnie można było jakoś ścierpieć ;)

Obrazek

Obrazek

Gdy zaczęliśmy rozstawiać w deszczu namioty, znikąd pojawił się jakiś niemiecko-języczny sąsiad. Strasznie uczynny chłop, najpierw pomógł nam przy namiotach, później załatwił jakąś drewnianą deskę do krojenia pod mojego v-stroma, gdy zobaczył, że stopka boczna zapada się w grząską ziemię. A w ramach podziękowania nie chciał nawet piwa od nas przyjąć. Mówił, że on też motocyklista, że miał kiedyś przez 10 lat skuter. I że on już do domu wraca, a skoro my jedziemy dalej w trasę, to my musimy pić i nam się to piwo bardziej przyda :D Trzeba przyznać, że gdy dojeżdżaliśmy na camping, to nastroje mieliśmy raczej kiepskie. Może poza Romkiem, któremu gęba się śmieje cały czas. Ale gdy już rozstawiliśmy nasz cygański obóz wędrowny i wzięliśmy gorący prysznic, to humor udzielił się już wszystkim. Więc zamiast iść spać do namiotów, to pomiędzy namiotami i motocyklami rozwiesiliśmy folię malarską. I w ten sposób mieliśmy już wodoodporne zadaszenie, pod którym mogliśmy śmiało pić ten szwabski bimber, ugotować sobie kolację w postaci słynnego „kosmicznego żarcia” i grać w karty :D

Obrazek

Obrazek

Dzień 6 – 329km
Pfunds (Austria) - Lenno (Włochy)
Poranek jakoś nie dawał powodów do radości. Zimno jak cholera, namioty mokre, wszędzie chmury. Ale przynajmniej nie pada. Na szczęście ta ponura aura trwała tylko do momentu, aż za gór wyłoniło się słońce. Chmury zniknęły w ciągu kilku minut i odsłoniły wspaniałe szczyty, które nas otaczały z wszystkich stron, a których do tej pory kompletnie nie było widać. Ponieważ nasze ciuchy w nocy nie wyschły do końca, skorzystaliśmy z porannego słońca i dosuszyliśmy je jeszcze przed wyjazdem.

Obrazek

Szybkie śniadanie, pakowanie i ruszamy w kierunku Passo Stelvio. Im bliżej przełęczy, tym więcej motocyklistów spotykamy i nie bardzo rozumiem czemu ta przełęcz robi aż taką furorę. Sam podjazd od wschodniej strony moim zdaniem nie jest zbyt atrakcyjny, bo składa się głównie z prostych i ciasnych agrafek. Widoki w trakcie wspinaczki rekompensują wszystko, niestety wierzchołek jak zwykle w chmurach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

A na samym szczycie regularne targowisko – masa budek z pamiątkami, pizzerie, kawiarnie i tłumy motocyklistów. Jakoś zupełnie nie urzekło nas to miejsce, a że do tego przez chmury nie było zbyt wiele widać, zawinęliśmy się czym prędzej w dalszą drogę. Zachodni zjazd był już sporo ciekawszy – szybsze zakręty dawały już więcej frajdy z jazdy, a i przy okazji z każdym kilometrem robiło się coraz cieplej i słoneczniej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Naszym następnym celem miało być Livigno, ale by zaoszczędzić trochę czasu odpuściliśmy to miejsce i skierowaliśmy się bezpośrednio w kierunku jezior w rejonie Lugano – Como. Naszym celem była dokładnie fabryka Moto Guzzi w miejscowości Mandello del Lario. No i znowu musieliśmy zmienić prowadzącego – ładowarka mojej nawigacji postanowiła się zepsuć, więc Romek i jego tomtom dostali kolejną szansę wykazania się :D
Tym razem bez większych problemów udało nam się dotrzeć do celu. Zaparkowaliśmy motocykle naprzeciwko głównej bramy fabryki i niestety chwilę później wiedzieliśmy już, że ze zwiedzania nici. Muzeum ma wakacyjną przerwę w dniach 6-28 sierpnia :] Dziwnie funkcjonuje ten włoski naród, że w wakacje gdy chyba jest największy ruch w interesie, zamykają muzeum/fabrykę prawie na cały miesiąc. Ale nie to wkurzało najbardziej. Najbardziej wkurzało to, że przyjechaliśmy tam właśnie 6 sierpnia! Gdyby v-strom się nie zepsuł przed wyjazdem, to zgodnie z planem dojechalibyśmy tu dzień wcześniej… No ale trudno się mówi, zaoszczędzone na biletach pieniądze można będzie przynajmniej uczciwie przepić ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Skoro nic nie zwiedzamy, to wypadałoby zrobić jeszcze trochę kilometrów i koniecznie poszukać jakiegoś noclegu nad jeziorem, żeby jeszcze dziś wymoczyć dupska w wodzie, bo w międzyczasie upał się zrobił okropny. Jedziemy więc brzegiem jeziora, mijając kolejne miejscowości i wypatrując miejsca, gdzie można by się rozbić. Szybko zrozumieliśmy, że nie ma szans na nocleg na dziko w tym rejonie. Wszystko gęsto zaludnione, ludzi do jasnej cholery, więc zostają tylko campingi. Ale nawet z tym jest ciężko, bo kolejne na których chcemy się rozbić, są pełne. Wreszcie w miejscowości Lenno udaje nam się znaleźć camping za 43 euro, na którym są jeszcze miejsca na dwa namioty i nawet wg właścicielki jest dojście do jeziora – super! :D
Nie, nie było super, ani trochę. Zdecydowanie radzę omijać to miejsce szerokim łukiem! Jedyny chyba camping, na którym prysznice były dodatkowo płatne. Kible w stylu ukraińskim, czyli w podłodze dziura do srania i tyle. W jednej kabinie był nawet sedes, ale oczywiście bez deski. Do kompletu oczywiście brudno i śmierdząco. Po rozbiciu namiotów czym prędzej poszliśmy w kierunku jeziora. Okazało się, że do jeziora to trzeba sobie jeszcze z buta podskoczyć kilkaset metrów. I wbrew zapewnieniom naszej gospodyni nie ma tam plaży, ale port. W sumie plaża też była – przed jakąś kawiarnią ktoś wysypał 2 wywrotki piachu i nazwał to plażą :hahaha: A wstęp na tą „plażę” był jeszcze dodatkowo płatny, 4 euro od osoby. Niestety nie skorzystaliśmy, za to urządziliśmy sobie kolację i spacer w porcie.

Obrazek

Tam też dopadła nas kolejna ulewa, bo przecież zbyt dawno nie padało ;) Szybko wróciliśmy więc do namiotów i zorientowaliśmy się, że stoją one w kałuży. Z resztą nie tylko nasze, ot taki urok tego campingu, że chyba spływa do niego woda z całej okolicy.

Dzień 7 – 402km
Lenno (Włochy) - Chamonix (Francja)
Padało całą noc, rano też padało. Zwijamy więc mokre rupiecie i wyjeżdżamy z naszego ulubionego campingu, kierując się na północ, w stronę Szwajcarii. Romek nie wiedzieć czemu wyprowadził nas na autostradę, chociaż do tej pory unikaliśmy wszelkich autostrad. Ale może to i dobrze, bo lało okrutnie. Lepiej pokonać ten odcinek szybką drogą, niż kluczyć po górskich serpentynach. Szczególnie, że nie ma bramek jak na innych włoskich autostradach, więc to pewnie darmowy odcinek. A w Szwajcarii i tak nie pojedziemy autostradą ani kilometra, bo winieta jest zabójczo droga. Zjechaliśmy na pierwszą stację benzynową i tam dopiero przyszło olśnienie, gdy zobaczyliśmy ceny za paliwo we frankach szwajcarskich, nie w euro :mrgreen: Aha, czyli już jedziemy szwajcarską autostradą, bez winiety. Super. Ale jak u diabła wjechaliśmy z Włoch do Szwajcarii nie zatrzymując się na granicy i nie pokazując paszportów? :wtf: I kiedy to w ogóle było?
Otóż kilkadziesiąt kilometrów wcześniej mieliśmy na swej drodze odcinek z bardzo stromym zjazdem i agrafkami. Przy 18% pochyleniu drogi i mokrym asfalcie, bardziej zwracaliśmy uwagę na zakręty niż znaki drogowe, to też nie zauważyliśmy znaku informującego o zbliżaniu się do granicy. A mijany posterunek straży granicznej wziąłem za stację benzynową. Trzecia rzecz, nie miałem pojęcia, że Szwajcaria jest już w strefie Szengen, gdy byłem tam ostatnio 4 lata temu, na granicy była normalna kontrola paszportowa :D
Romek nie przejął się bardzo faktem, że jedziemy autostradą bez winiety. Wyciął jeszcze lepszy numer. Gdy na autostradzie z powodu jakiegoś wypadku zrobił się lekki korek, akurat pojawił się radiowóz policyjny na sygnale, jadący właśnie do tego wypadku. Wszystkie samochody kulturalnie rozjechały się na boki, radiowóz poleciał między nimi, a Romek oczywiście w pościg za tym radiowozem. Razem z Razorem nie mieliśmy wielkiego wyboru, więc polecieliśmy za Romkiem :P Lało tak, że poza jego tylną lampą nie widziałem praktycznie nic. Jadąc tak 120km/h i widząc przed sobą właściwie tylko czerwony punkt, zastanawiałem się czy zaraz któryś z nas wpakuje się w jakiś samochód czy zgarnie nas policja, którą ścigamy i wpakuje nam mandaty kosmicznej wysokości. Na szczęście udało się bez ofiar w ludziach i pieniądzach. Poprawiła się nawet pogoda, o dziwo przestało padać. Zluzował się też ruch na autostradzie i można było już jechać z normalnymi prędkościami, ale ten stan nie trwał długo. Jakieś 15km przed przełęczą St Gotthard zaczął się kolejny mega korek na autostradzie. Oba pasy stoją i nie przesuwają się ani o metr. Zostaje nam więc przepychanie środkiem. Romek jako jedyny miał wąski motocykl, gdyż wiózł tylko kufer, tankbag i torbę na siedzeniu pasażera. Razor miał gorzej, bo po bokach wisiały mu sakwy boczne. Ale i tak najgorzej miałem ja, z aluminiowymi kuframi po bokach v-stroma. O ile przeciskanie się między samochodami osobowymi jeszcze było wykonalne, to campery czy przyczepy z łodziami skutecznie nam to utrudniały. No ale w sumie po co pchać się środkiem, skoro po prawej mamy takie piękne szerokie równe pobocze? No i już po chwili jechaliśmy sobie słusznym tempem po poboczu, śmiejąc się z puszkarzy uwięzionych w korku :mrgreen: Romek prowadzi, ja w środku, Razor zamyka. Ale gdy spojrzałem w lusterko i tam zamiast Razora zobaczyłem szwajcarski radiowóz na sygnale, to jakoś mniej mi było do śmiechu :/ Niewiele myśląc zahamowałem, uciekłem między samochody na dwóch pasach, a radiowóz poleciał za Romkiem. Jakież było zdziwienie Romka, gdy w lusterku zamiast mnie i Razora zobaczył ten sam radiowóz :P Romek wykonał dokładnie ten sam manewr co i my chwilę wcześniej, a radiowóz zupełnie niezainteresowany naszą trójką, zatrzymał jakiś samochód. No cóż, chyba mamy więcej szczęścia niż rozumu.
Korzystając z pobocza i luk między samochodami dojechaliśmy do pierwszego zjazdu z autostrady i uciekliśmy nim w kierunku naszej przełęczy. Sam podjazd był chyba pierwszym, na którym można się było trochę wyszaleć. Szybkie zakręty, doskonale równy i chropowaty asfalt, no istny raj dla motocyklistów. Gdyby nie ta mgła i widoczność na 10m przed siebie ;) Więc i tak się wlekliśmy wypatrując czy następny zakręt będzie w prawo czy w lewo…

Obrazek

Na szczycie niestety widoczność zerowa i dosyć zimno, więc zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba się czym prędzej zwijać. Naszym następnym celem były pobliskie przełęcze – Furka i Grimsel.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niestety aura nie była dla nas łaskawa. O ile Furkę zdobyliśmy jeszcze w lekkim deszczu, to Grimsel przywitała nas kompletną ulewą, mgłą i temperaturą ok. 5st. Było tak wspaniale, że nawet nie zatrzymaliśmy się na szczycie – wjechaliśmy, przejechaliśmy i zjechaliśmy na drugą stronę. Oczywiście na samym dole pogoda już zupełnie dobra, czyli nadal pochmurno, ale już trochę cieplej (ze 12st) i pada tylko trochę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niestety dopiero wtedy Romek połapał się, że zjechaliśmy nie w tym kierunku :mrgreen: Więc przymusowa nawrotka i znowu wjazd w mgłę, ulewę… Dobrze, że Romek nie słyszał jakie czułe słówka posyłaliśmy wszyscy w jego kierunku za tą dodatkową drogę ;) Chociaż on i tak po wszystkim z uśmiechem na gębie twierdził, że przecież było zajebiście :D

Obrazek

Udało się wreszcie wjechać na właściwą trasę, jednak pomimo, że zjechaliśmy w dolinę, wciąż było cholernie zimno i nadal deszczowo. Po kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do miasta Brig, w którym chcieliśmy poszukać jakiegoś miejsca do ogrzania się. Wydawałoby się, że to żadne wyzwanie. W praktyce jednak Szwajcaria okazała się mało cywilizowanym krajem, bo w całkiem sporym mieście w niedzielę czynna była tylko pizzeria i stacja benzynowa. Chcąc nie chcąc, wciągnęliśmy po pizzy (chyba najdroższej w naszym życiu), ogrzaliśmy dupska i przy okazji chyba zasmrodziliśmy cały lokal naszymi dawno nie pranymi, wielokrotnie przepoconymi i przemoczonymi ciuchami. Dziwne zjawisko, gdy w pizzerii nie czuje się tego nęcącego zapachu świeżej pizzy, tylko własny smród :mrgreen:
Żeby nie męczyć już innych gości i kelnerek, szybko wsiedliśmy w siodła i dzida do Chamonix. I to był chyba jeden z przyjemniejszych etapów całego wyjazdu. Wyszło słońce, zrobiło się ciepło, jechaliśmy doliną, w której po prawej i po lewej stronie rozciągały się jedynie wielkie pola dojrzałych już winogron. Zdjęć mało, bo podczas poprzedniego deszczowo mglistego etapu kompletnie zaparował nam aparat, nie tylko obiektyw od zewnątrz, ale i wnętrze.

Obrazek

Obrazek

Ostatnie kilometry przed Chamonix to odcinek super winkli, które pokonywaliśmy już praktycznie po ciemku. Razor radzi sobie na zakrętach, ale zdecydowanie musi popracować nad techniką postoju :hahaha: Chłop na parkingu zaliczył jeszcze jedną małą parkingówkę, ale i tym razem obyło się bez strat. W Chamonix dosyć szybko udało się znaleźć fajny camping w centrum miasteczka. Była już noc, więc recepcja zamknięta, ale można było wjechać, rozstawić się bez problemu, a na drzwiach recepcji wisiała jedynie kartka, by zameldować się z rana. Szybko rozstawiliśmy namioty, w międzyczasie okazało się, że tuż obok nas śpią (a właściwie spali nim przyjechaliśmy) Polacy. Ale jacyś dziwni - noc jeszcze młoda, a oni trzeźwi i śpią w namiocie :wtf: No nic, my jednak starym zwyczajem postanowiliśmy, że trzeba by się jeszcze znieczulić przed snem, więc poszliśmy na nocny podbój miasta. Pierwsze co znaleźliśmy to jakiś nocny sklepik z winem, więc każdy się zaopatrzył w jedno i kontynuowaliśmy zwiedzanie. Dziwnym trafem, gdzie byśmy nie poszli, to znowu trafialiśmy do tego sklepiku… I tak chyba ze cztery razy… :D Sprzedawca musiał mieć dzięki nam niezły ubaw. Nie wiem czy bardziej śmiał się z tego, że w krótkim czasie wracamy do niego już czwarty raz czy z tego, że śpiewamy „o szanse lizeeeee”. Melodia nawet się zgadzała, ale nikt francuskiego nie zna, więc słowa były raczej improwizowane na bieżąco :D



Dzień 8 – 146km
Chamonix (Francja) - Seez (Francja)
Poranek oczywiście zimny i deszczowy, jak to na wakacjach. Jedyna pozytywna niespodzianka to cena campingu, okazało się, że za całą naszą czwórkę jesteśmy winni jedynie 32 euro. A standardy miał naprawdę przyzwoite, czyściutkie łazienki, kible, miejsce do gotowania. Do Chamonix przyjechaliśmy tylko w jednym celu – wjechać kolejką na szczyt Aiguille du Midi 3842m.

Obrazek

No i ze względu na pogodę zastanawialiśmy się czy jest w ogóle sens płacić po 150zł od osoby za bilet, skoro i tak nic z góry nie zobaczymy... Nasze wątpliwości rozwiała pani w kasie – ze względu na silny wiatr kolejki nie chodzą w ogóle :] A będą chodzić? Dowiedzcie się za parę godzin. Połaziliśmy więc po Chamonix, dla odmiany za dnia.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W międzyczasie wyszło słońce, pogoda zrobiła się cudowna, ale wiatr na górze nie zmienił się ani trochę. O 14 dowiedzieliśmy się, że nie ma szans na wjazd i następnego dnia raczej też się nic nie zmieni, bo prognozy mówią o takim samym silnym wietrze. Szkoda, bo wjazd na górę był jednym z kluczowych punktów programu, ale z pogodą nie wygramy :(
Więc czym prędzej pakowanie i ruszamy na południe. Coś nas podkusiło, żeby przejechać tunelem pod Mont Blanc. I czekając w kolejce na wjazd do tunelu zauważyliśmy jeszcze jedno ciekawe zjawisko… Chyba faktycznie musiało dobrze wiać na górze, bo wagoniki kolejki, którą chcieliśmy jechać jakoś tak się obróciły względem liny i trochę się w nią zaplątały ;) A, to dlatego od jakiegoś czasu było już widać helikoptery latające w okolicach kolejki :mrgreen:
Tyle z atrakcji związanych z tunelem, bo sam przejazd nim, to całkowity niewypał. Zamiast objechać Mont Blanc dookoła, jak cywilizowani ludzie, to wpakowaliśmy się w 12 kilometrowy tunel, w którym prędkość oscylowała pomiędzy 50 i 70km/h, a za całą tą przyjemność musieliśmy jeszcze zapłacić po 24 euro od motocykla…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po wyjeździe z tunelu już po włoskiej stronie, skierowaliśmy się w kierunku Col de l’Iseran. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo nawigacja Romka miała niestety nieco inny pomysł na dzień dzisiejszy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy zorientowaliśmy się, że coś idzie nie tak, było już za późno i jechaliśmy autostradą, z której pierwszy zjazd był za kilkadziesiąt kilometrów. Na pierwszej stacji benzynowej narada – albo zawracamy i nadrabiamy do jasnej cholery kilometrów albo olewamy ostatnie przełęcze i jedziemy prosto do Mediolanu. W sumie do tej pory wszystkie przełęcze robiliśmy w deszczu, a teraz wreszcie jest gorąco, słońce świeci, niebo bezchmurne. A co tam, w końcu przyjechaliśmy w góry! Dzida z powrotem do Francji. I gdy my sobie w najlepsze gadaliśmy o trasie, naszymi motocyklami zainteresował się Giovanni... :>

Obrazek

Giovani kubłogłowy to lokalny doberman, który szczególnie upodobał sobie kluczyki Romka i gdy nikt nie patrzył, wyciągnął mu je ze stacyjki.

Obrazek

Na ratunek kluczykom rzucił się Razor i choć kluczyki zostały uratowane, cała historia o mały włos skończyłaby się tragicznie – związaniem i wykorzystaniem seksualnym.

Obrazek

Obrazek

Ładnie nas Giovanni przywitał we Włoszech – kradzież, przemoc i próba gwałtu :omg: A później jeszcze chciał nam jedzenie z puszek wyżerać – bezczelny! :D
Wracając do Francji zaliczyliśmy jeszcze jedną przełęcz – Św. Bernarda. Jest chyba mało popularna, bo ruch na drodze praktycznie zerowy, a widoki naprawdę piękne.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zadziwiające, jak szybko temperatura w górach się zmienia. Godzinę wcześniej smażyliśmy się w 30st. upale, a na przełęczy odmarzały nam już tyłki. Później jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów non stop po serpentynach i już jesteśmy w Seez. Z racji, że robiło się już powoli ciemno, trzeba było poszukać jakiegoś noclegu. Stwierdziliśmy zgodnie, że nie śmierdzimy na tyle, by prysznic był konieczny, więc olewamy camping i poszukamy czegoś na dziko. No i bardzo szybko udało się znaleźć świetną miejscówkę – łąka tuż przy trasie D902 z oznaczeniem Route des Grandes Alpes, osłonięta przez las, nad rzeczką. Rozbiliśmy więc namioty, ugotowaliśmy jakąś kolację, otworzyliśmy wina. „O szanse lizeeeee!!!”. Ale, że wieczór był rekordowo zimny, to zamiast tradycyjnej biesiady szybko zjedliśmy, wypiliśmy i spać.

C.D.N.

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


30 sie 2011, o 14:14
Zobacz profil
SV Rider

Dołączył(a): 16 maja 2010, o 16:37
Posty: 1240
Lokalizacja: Poznań
Płeć: mężczyzna
Moto: Z800
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
no tak, szacun ^2 panowie (i Panii). Przyznam że największe wrażenie to zrobiło na mnie że Romek potrafi z SV coś ugotować :bojesie:
"wyczaruje smaczne danie z rzeczy pozornie niejadalnych. (niebieski SV650)"
Domyślam się że serwował StrogonoVa? :mrgreen:

_________________
GS500 -> SV650S K3 -> Z800 Batmobile


30 sie 2011, o 22:21
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
No nawet blisko trafiłeś :D Pod koniec podróży zabrakło nam gazu, więc Bella Romano zmajstrował ogórkową na silniku SVki ;)

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 00:39
Zobacz profil
platynowy down
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 lut 2010, o 14:53
Posty: 453
Lokalizacja: Warszawa -LLB
Płeć: mężczyzna
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Pychota ! :D Silnik w temperaturze otoczenia 34'C zaskakująco długo trzyma ciepło, zmysłowo rozgrzewając przy tym zupę ogórkową w worku foliowym :)


31 sie 2011, o 01:20
Zobacz profil WWW
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Należy nadmienić, że wcześniej próbowałeś też grzać zupę na słońcu, w czarnym foliowym worku na śmieci. Koncepcja faktycznie słuszna, jednak zdrowy silnik V2 okazał się skuteczniejszy nawet od włoskiego słońca ;)

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 01:24
Zobacz profil
motocyklista
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 13 gru 2010, o 13:14
Posty: 171
Lokalizacja: Warszawa
Płeć: mężczyzna
Moto: SV 650N K7 (ex S'ka)
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Oj pozazdrościć wyprawy !!! :spoko: czekamy na dalszy ciąg.


31 sie 2011, o 08:41
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 17 maja 2011, o 14:52
Posty: 5631
Lokalizacja: Dęblin-Piaseczno
Płeć: mężczyzna
Moto: suzuki sv 650S 99r.
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Pokaźna galeria :) jest na co popatrzeć bo widoki są nieprzeciętne. Można sobie tylko wyobrazić jak jest na żywo i jak się super jeździ na moto po takich górach.

_________________
SV 650 S '99/GSX-R 750 K1

www.logo-ratio.pl


31 sie 2011, o 09:00
Zobacz profil WWW
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 19 cze 2010, o 09:17
Posty: 872
Lokalizacja: Piaseczno
Płeć: kobieta
Moto: ???
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
No no relacja pierwsza klasa...
Jak dla mnie łasuch powinieneś pomyśleć nad publikowaniem swoich wypocin, bo naprawdę miło się czyta :)


31 sie 2011, o 09:26
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 30 paź 2010, o 20:58
Posty: 522
Lokalizacja: Ruda Śl.
Płeć: mężczyzna
Moto: sv650s k3
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
No dokładnie, super się czyta :D

_________________
Obrazek
http://www.bikepics.com/members/slusar_o2/


31 sie 2011, o 09:57
Zobacz profil ICQ
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Miło mi, że zaglądacie tu i czytacie. I cieszę się, że pasują Wam moje wypociny :) Ale też powiem szczerze, że osobiście mam cholerny niedosyt. Po prostu wszystkiego nie da się opisać, a już na pewno nie umiem opisać tego tak, by oddać w pełni klimat i nastrój tego, co się działo. Nie da się przedstawić w relacji i na zdjęciach np. tego, że gdzie byśmy nie poszli, wszędzie byli ponurzy ludzie. Pojechali na wakacje i leżą na plaży smutni, siedzą przy namiotach smutni. Zajmowali się swoimi sprawami, ale jakoś tak cicho, spokojnie... A my przez 2 tygodnie non stop śmialiśmy się z absolutnie wszystkiego, jakbyśmy co rano do śniadania palili trawę :P Z resztą jak tu się nie śmiać, jak człowiek widzi wielkie pole campingowe zastawione camperami. Każdy camper austriacki lub niemiecki. I przy każdym talerz telewizji satelitarnej, stoliki, krzesła, basenik dla dzieci. Niektórzy to już nawet kwiaty w doniczkach przywozili ze sobą, poważnie. A my obok rozstawiamy namioty i na sznurku między motocyklami suszymy śmierdzące gacie i skarpety :D
No ale koniec tej przydługiej wstawki, leci kolejny odcinek.

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 10:26
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Dzień 9 – 365km
Seez (Francja) - Mediolan (Włochy)
Niestety noc i poranek też były rekordowo zimne. Pojęcia nie mam jak bardzo spadła temperatura w nocy, ale rano gdy świeciło już słońce, było niecałe 6°C.

Obrazek

Obrazek

Zaczęliśmy zwijać obóz i byliśmy już mniej więcej w połowie pakowania, gdy na naszą łąkę pod lasem zajechał biały samochód. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby z samochodu nie wysiadło dwóch panów w zielonych mundurach. Tak, żandarmeria. Wzięli z samochodu jeszcze psa i stoją. My się patrzymy na nich, oni się patrzą na nas, ale jakoś z żadnej strony nie ma woli nawiązania kontaktu. Doszliśmy do wniosku, że wobec naszej przewagi liczebnej żandarmi pewnie wezwali posiłki i czekają na ich przyjazd, więc warto czym prędzej spieprzać. Dopakowaliśmy graty w ekspresowym tempie, wsiedliśmy na motocykle i w długą. Niestety jedyna droga wyjazdowa z naszego obozowiska była zablokowana przez ich samochód. Panowie żandarmi widząc to, czym prędzej przestawili furę i z uśmiechem na ustach życzyli nam miłej podróży. Okazało się, że po prostu co rano przywożą tam psa, żeby się wysrał i pobiegał :mrgreen: I chyba byli naszym widokiem równie zaskoczeni, jak i my widząc ich ;)
Później już tylko standardowe śniadanie na parkingu pod marketem i tuning SV1000 za pomocą korka od maślanki. Opracowaliśmy nowy DB-killer,gdyby zrobić 2 sztuki, to SV1000 spełniałby nawet normę euro8 :P Tylko Razor długo dziwił się czemu motocykl faluje na wolnych obrotach i przygasa :mrgreen:

Obrazek

I zgodnie z planem – Route Des Grandes Alpes w kierunku Col de l’Iseran. Droga wspaniała – równy asfalt, świetne winkle, do tego nareszcie pogoda taka, jak powinna być od początku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na górze co prawda termometr pokazywał 3,8°C, ale komu by to przeszkadzało, skoro świeci słońce!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Następnym punktem programu miała być Bardonecchia i szutrowy podjazd pod szczyt Sommelier, na wysokość 3006m. Niestety gdy moi towarzysze usłyszeli słowo „szutrowy” zgodnie stwierdzili, że tam nie jadą za cholerę i że prostą drogą tniemy już na Mediolan. Na szczęście "prostej drogi" to jeszcze przez dobrych kilkadziesiąt kilometrów nie było gdzie uświadczyć ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po drodze trafiliśmy jeszcze jezioro (Lac du Mont Cenis), nad którym zrobiliśmy mały postój.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Część odpoczywała po jedzeniu, część z nudów zaczęła budować kamienny kibel :D

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Doszliśmy do wniosku, że ta wspaniała budowla mogłaby się nadawać na zamek, o którym Romek bredził od paru dni. Logicznym więc jest, że Romek nie będzie lać na własny zamek. Odlał się do jeziora (jak prawdziwy twardziel, sikał pod wiatr) i pojechaliśmy dalej w kierunku Turynu i Mediolanu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ostatnie kilometry górskich serpentyn i we Włoszech wpakowaliśmy się niechcący na płatną autostradę. Po raz kolejny dziękujemy nawigacji za wspaniałe prowadzenie ;) Ale też opracowaliśmy dzięki temu nowe metody płacenia za przejazd na automatycznych bramkach. Okazuje się, że działają one zupełnie dowolnie :P Czasem szlaban nie zamyka się za pierwszym motocyklem i drugi spokojnie przejeżdża za darmo. Czasem szlaban otwiera się już po wrzuceniu 5 centów, nie czekając na zainkasowanie pełnej kwoty. Jedynie Romek miał pecha i absolutnie zawsze musiał musiał zabulić zgodnie z cennikiem :D Czym prędzej zwialiśmy z autostrady i lokalnymi drogami ósmej kategorii, wśród pól kukurydzy pomknęliśmy do Mediolanu.
Niestety wśród pól kukurydzy trafiają się też czasem małe miasta, a w nich ograniczenia prędkości. Nawet zwolniliśmy do przepisowej 50tki, ale gdy całą naszą kolumnę wyprzedził lokales na gixie, Romek pojechał za nim. Ja niewiele myśląc pojechałem za Romkiem, Razor za mną. Po chwili jednak gix schował się między samochodami. Być może miało to związek z faktem, że samochody z przeciwka mrugały długimi światłami ;) Romek jednak nie zarejestrował tego szczegółu i nie zważając na podwójną ciągłą dalej wyprzedzał wszystko jak leci. Ja za Romkiem, za mną gix, Razor na końcu… No i Razorowi jako jedynemu się upiekło, a nasza trójka za chwilę już stała na poboczu w towarzystwie Polizia Locale :mrgreen: Na szczęście skończyło się na kontroli dokumentów.
Dogoniliśmy Razora i dalej już jechaliśmy nieco grzeczniej. Po chwili dogonił nas też gix, wyprzedził, pognał swoim zwykłym tempem. Chłopak miał pecha, bo po kilku kilometrach znowu stał na poboczu, tym razem w towarzystwie Carabinierów. I wyraz jego twarzy sugerował, że tym razem niestety nie skończyło się na kontroli dokumentów…
Po kilkunastu kilometrach gix znów nas wyprzedził i nie jechał ani trochę wolniej. Chyba mandaty we Włoszech nie są przesadnie wysokie ;) Reszta drogi do samego Mediolanu nudna jak flaki z olejem – poza polami kukurydzy nie ma tam absolutnie nic. Nawet zakrętów nie ma, drogi proste po horyzont. Czasem tylko przy drodze stoi jakaś panienka w samej bieliźnie... Do miasta dojechaliśmy na wieczór, więc właściwie od razu znaleźliśmy camping. Wielkiego wyboru nie było, w okolicy jest chyba tylko jeden.

ObrazekObrazekObrazek

O taki uradowany był Romek, jak usłyszał cenę i poczuł smród z sanitariatów :D Nawet lokalne kozy się z nas śmiały, ale w końcu gdzieś spać trzeba. Rozstawiliśmy graty, wzięliśmy prysznic, zjedliśmy coś, ale jakoś nikomu spać się nie chciało. Zwiedzanie miasta w nocy? Czemu nie, bierzemy tylko jakieś wino na drogę i możemy iść. Poznaliśmy przy okazji jakiegoś żula, który od lat autostopem podróżuje sobie po całej Europie. Pochodzi z Serbii, był w Polsce, teraz aktualnie siedzi we Włoszech. Po polsku nawet umiał jedno zdanie: „Nic nie rozumiem po polsku!”. Więc w innych narzeczach wytłumaczył nam jak dojść na autobus do centrum miasta. Niestety co znaleźliśmy jakiś przystanek, to okazywało się, że ostatni autobus odjechał właśnie 5minut temu. I tak kilka razy. Próbowaliśmy też pytać o drogę innych mieszkańców, ale że my po Włosku ni w ząb, a lokalesi po angielsku też nie bardzo, to wielu informacji nie zdobyliśmy. Chociaż w trakcie rozmowy Romek zawsze robił mądre miny i sprawiał wrażenie, że wszystko rozumie :D Niestety (a może na szczęście) z nocnego zwiedzania nic nie wyszło i śpiewając „o szanse lizeeeee!!” wróciliśmy do namiotów ;)

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 10:27
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 kwi 2010, o 07:03
Posty: 697
Lokalizacja: Wrocław
Płeć: mężczyzna
Moto: SV650 2003
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Lasooch a wy wogóle pod same pasterze dojechaliście na Glossgnoklerze? Bo nie widzę żadnych zdjęć z tego?


Pogoda lekko pod psem :|

_________________
BMW K1200S


31 sie 2011, o 10:47
Zobacz profil WWW
motocyklista
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 5 wrz 2010, o 16:59
Posty: 167
Lokalizacja: Wawa
Płeć: mężczyzna
Moto: VFR 800F
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Mam nadzieje, że w przyszłości uda mi się załapać na podobną wyprawę :) na razie muszę podnieść swoje umiejętności jeśli chodzi o motocykl, bo chyba bym strasznie tam odstawał :P
Jak się czyta ta relacje to zazdrość dupsko ściska, że samemu się nie było :D

_________________
Obrazek
http://www.bikepics.com/members/dagonet/


31 sie 2011, o 11:19
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
B2RT napisał(a):
Lasooch a wy wogóle pod same pasterze dojechaliście na Glossgnoklerze? Bo nie widzę żadnych zdjęć z tego?
Pogoda lekko pod psem :|

Przejechaliśmy Grossglockner Hochalpenstrasse tranzytem, jeśli można tak się wyrazić. Wbiliśmy się na górę do biker's point, zrobiliśmy trochę zdjęć mgły i chmur, a później już na południe.



Kolejny odcinek:



Dzień 10 – 200km
Mediolan (Włochy) - Riva del Garda (Włochy)
Z rana spakowaliśmy się w ekspresowym tempie i na motocyklach ruszyliśmy do centrum miasta. No i oczywiście wszędzie masa natrętnych Murzynów, którzy na siłę próbują wciskać ludziom sznureczki szczęścia z Afryki, jakieś śmigiełka z diodami, podrabiane torebki Gucci itd. Szczerze współczuję dziewczynom, które były tam same, bo niektórych wybitnie namolnych musiałem od Sylwii dosłownie odpychać siłą. Całe szczęście większość zabytków wartych zobaczenia jest w bliskim sąsiedztwie, więc nawet nie nałaziliśmy się specjalnie. Jakaś twierdza, łuk triumfalny, jakaś lanserska ulica typu Nowy Świat w Warszawie, katedra, McDonald i to z grubsza wszystko.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Reszta Mediolanu zrobiła na nas słabe wrażenie. Raczej nieciekawe miasto, brudne i zupełnie chaotyczne jeśli idzie o ruch drogowy. Ludzie jeżdżą jak chcą, na kilkupasmowych ulicach nie ma wymalowanych pasów, sporo robót drogowych i remontów, oczywiście oznakowań brak ;)
Zwijamy się dalej na zachód, kierunek Lago di Garda. Droga z początku równie ciekawa jak dnia poprzedniego – po lewej kukurydza, a po prawej też kukurydza. Jedyna zaleta była taka, że można było zwinąć z pola kilka kolb kukurydzy, by wieczorem zjeść je sobie na ciepło. A bliżej jeziora zaczęło się coś nawet dziać, powróciły zakręty i nawet jakieś niewysokie góry. Niestety jezioro jest masowo oblegane przez turystów, głównie niemieckojęzycznych, więc drogi dojazdowe i campingi były całkiem zapchane. Za namową kogoś, kto już tam był, pojechaliśmy zachodnim brzegiem i dojechaliśmy na sam północny koniec jeziora, by tam szukać noclegu. Okazało się, że to właśnie miejsce (Riva del Garda, Torbole) było chyba najgorszym wyborem z możliwych, bo to jakiś lokalny kurort windsurfingowy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Absolutnie wszystkie campingi zapchane do granic możliwości, ale w końcu udało się na jednym z nich znaleźć trochę miejsca pod nasze namioty. Jak się okazało, wylądowaliśmy w ciekawym sąsiedztwie. Z jednej strony 2 Austriaczki, które tak się dobrze ze sobą bawiły, że aż cały namiot chodził. Z drugiej strony Włoszka, która przypadkiem tak niefortunnie się przebierała w namiocie, że przez otwarte drzwi wypinała goły tyłek wprost na Razora i Romka. Panowie jednak pozostali nieczuli na austriacko-włoskie wdzięki i nie dali się zbałamucić. Pewnie dlatego, że akurat chwilowo byli trzeźwi ;) Na szczęście ten smutny stan nie trwał wiecznie. Podczas obiadu ktoś przypomniał, że obiecałem na wyjeździe spreparować kompot genewski. Jak obiecałem, to z obietnicy należy się przecież wywiązać! Do zrobienia tego wyśmienitego trunku zużyliśmy 0,7 wódki, 0,7 piwa i 1,5l sprite. Już dawno tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielkiej ilości alkoholu. Wieczór był bardzo długi i sporo się działo. Począwszy od tego, że razem z Sylwią zostaliśmy wrzuceni w ubraniach w środku nocy do jeziora, a kończąc na tym, jak panowie postanowili zrobić pranie. Na campingu znaleźli pralkę, napchali do niej brudnych ciuchów, zatrzasnęli i zorientowali się, że nie mają proszku. Jak nie ma proszku, to przecież mydło w płynie też się nada. Widok Romka biegnącego z męskiego kibla do pralni, z pełnymi garściami mydła w płynie i wrzeszczącego „Alleluuuuuuuja!” był bezcenny :D Oczywiście o całonocnym śpiewaniu „o szanse lizeeeee!!!” chyba wspominać nie trzeba ;)

Dzień 11 – 0km
Nareszcie dzień odpoczynku. Z rana ruszyliśmy na plażę, więc trochę pływania, trochę opalania, trochę pograliśmy w karty.

Obrazek

Obrazek

Ale ile można leżeć plackiem na żwirze? Idziemy połazić chociaż trochę po okolicy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Razor próbował swoich sił w roli ratownika, gdy zobaczył dwie urodziwe Włoszki w wodzie. Niestety dziewczyny pływały dość dobrze, a Razor nie chciał nawet zamoczyć nogi w wodzie, więc z podrywu nici :P
Okolica całkiem urodziwa, więc spacer przeciągnął nam się do nocy. Po powrocie podjęliśmy się jeszcze ugotowania wreszcie tej kradzionej kukurydzy. Gotowała się z pół godziny, poszło na to od cholery gazu i co? I nic, kukurydza dalej twarda i niejadalna! Kilka piw później z braku innego jedzenia, nawet twarda kukurydza okazała się zjadliwa ;)

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 11:33
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 kwi 2010, o 07:03
Posty: 697
Lokalizacja: Wrocław
Płeć: mężczyzna
Moto: SV650 2003
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
lasooch napisał(a):
B2RT napisał(a):
Lasooch a wy wogóle pod same pasterze dojechaliście na Glossgnoklerze? Bo nie widzę żadnych zdjęć z tego?
Pogoda lekko pod psem :|

Przejechaliśmy Grossglockner Hochalpenstrasse tranzytem, jeśli można tak się wyrazić. Wbiliśmy się na górę do biker's point, zrobiliśmy trochę zdjęć mgły i chmur, a później już na południe.


Pogodę mieliście paskudną. Na pocieszenie ;) lodowiec wygląda tak:
Obrazek

_________________
BMW K1200S


31 sie 2011, o 12:31
Zobacz profil WWW
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Dzień 12 – 289km
Riva del Garda (Włochy) - Wenecja (Włochy)
Czas się zwijać z nad jeziora. Tym razem dla odmiany pojechaliśmy wschodnim brzegiem. I od razu przekonaliśmy się, że trzeba było przyjechać tu od razu, 2 dni temu. Brzeg mniej stromy niż na zachodniej stronie, przez co wzdłuż drogi co chwila były małe plaże. I do tego piaszczyste plaże, a nie kamienie, na których wylegiwaliśmy się dzień wcześniej. Ludzi o dziwo wielokrotnie mniej. Okolica też jakaś ładniejsza. I od groma miejsc, gdzie można nad samą wodą rozbić się na dziko. Jeżeli ktoś, kto to czyta będzie się wybierał nad Gardę – zdecydowanie można olać zachodnią stronę i skupić się na wschodniej!
Z nad Gardy obraliśmy kierunek na Wenecję, a dokładnie na Punta Sabbioni, czyli miejscowość na samym końcu półwyspu, tuż koło starej Wenecji. Dojechaliśmy koło 18 i bez problemu znaleźliśmy tani camping. Namioty, kolacja, prysznic. No i co robimy? Płyniemy na nocne zwiedzanie Wenecji oczywiście. Na campingu był rozkład promów, z którego wynikało, że przez całą noc pływają i do Wenecji i z powrotem.

Obrazek

Więc już po godzinie dreptaliśmy po placu św. Marka, oglądaliśmy Palazzo Ducale czyli pałac Dożów i słuchaliśmy opowieści Romka o Dożu pierwszym, który założył to miasto na dwóch wyspach, gdyż miał dwie córki – Mercedes i BMW… Albo jakoś tak ;) Grunt, że „szanse lizeeee!!!”. Doszliśmy do wniosku, że dla tubylców grupka Polaków śpiewających tą piosenkę musi wyglądać co najmniej dziwnie. To tak jakby przez środek Warszawy szedł Murzyn, cieszył gębę bez powodu i śpiewał „Tio bił maj, pachniała saśka kiępa!”. Ale też kto by się takimi drobiazgami przejmował :P

Obrazek

Sądziliśmy, że to miasto tętni życiem przez całą dobę, tymczasem w nocy prawie całkiem się wycisza. Jedynie prostytutek na ulicach jest sporo, no i oczywiście wszędzie są Murzyni sprzedający podrabiane torebki, sznureczki szczęścia, latające śmigiełka i czerwone róże. Ale znalezienie jakiejkolwiek jadłodajni graniczy z cudem. O 23.30 udało się znaleźć jedną pizzerię, którą z resztą właśnie zamykali.

Obrazek

Była mała, droga i zrobiona prawdopodobnie z weneckiego szczura, bo pachniała podobnie jak kanał, nad którym ją jedliśmy ;) Później trafił się już tylko jakiś pub, pod którym kręcił się pijany w trzy dupy tłum studentów. A poza tym cisza, spokój. Przed wyjazdem byłem sceptycznie nastawiony do pomysłu zwiedzania Wenecji, ale bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. Oglądana w nocy, w dodatku przy pełni księżyca, ma swój klimat i naprawdę warto przekonać się o tym na własnej skórze. I wbrew opowieściom – wcale nie śmierdzi aż tak.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wróciliśmy na przystań o 1.30 i zorientowaliśmy się, że rozkład promów z naszego campingu był jakiś lewy. Ostatni prom odpłynął przed 10 minutami, a pierwszy będzie o 5 rano. Razor z Romkiem niewiele myśląc uwalili się na ławkach w porcie i poszli spać. My z Sylwią stwierdziliśmy, że tak łatwo się nie poddamy i zaczęliśmy szukać innego transportu. Łaziliśmy tak od nabrzeża do nabrzeża, sprawdzając wszystkie rozkłady, nocne linie, prywatne małe promy. Wreszcie udało nam się wykombinować jakąś trasę z jedną przesiadką. A więc nocny prom, przesiadka pod jakimś mauzoleum włoskich żołnierzy, znowu nocleg na ławce (tym razem na parkingu rowerowym), kolejny prom i w ten sposób o 4 nad ranem dotarliśmy na camping.

Dzień 13 – 0km
Niestety nie byliśmy w stanie się wyspać, gdyż słoneczko wygoniło nas z namiotu wcześnie rano. Idziemy na plażę!

Obrazek

Cały dzień zleciał nam na wspaniałym lenistwie i wypoczywaniu po nieprzespanej nocy. Nie ma nic lepszego niż arbuz na plaży, zimne piwko i ciepła woda :) A sama plaża zupełnie jak u nas nad Bałtykiem – szeroka, piaszczysta, bardzo łagodnie schodzi do wody, tak że można odejść od brzegu kilkadziesiąt metrów, a woda ledwo do pasa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na obiad do lokalnej pizzerii, jakieś małe zakupy w markecie i wieczorem drugie podejście do zwiedzania Wenecji. Ciekawostką jest sposób sprzedawania wina w marketach… Otóż stoją sobie nalewaki, w każdym po trzy gatunki wina białego i trzy czerwonego. Każdy klient podstawia sobie pod nalewak plastikową butelkę i leje co chce. Ciekawe czy w Polsce pomysł by się przyjął :D Romek z Razorem oczywiście wzięli jedną buteleczkę z zamiarem rozpracowania na promie. Bilety na prom kupiliśmy już dnia poprzedniego, ale jakoś wtedy nikt nie pamiętał, by je skasować. Więc dzisiejszy rejs mieliśmy całkiem gratis ;)

Obrazek

Przed nami Wenecja, po prawej zachód słońca, po lewej wschód księżyca. Więc pierwszy toast był za zachodzące słońce, drugi za wschodzący księżyc, trzeci nie pamiętam za co, a potem już wina nie było :D

Obrazek

Obrazek

Obrazek

A potem pokręciliśmy się trochę po wąskich uliczkach, tym razem już z zegarkiem w ręku, by nie przegapić promu ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dzień 14 – 751km
Wenecja (Włochy) - Dolní Dubňany (Czechy)
Czas się zwijać w stronę domu. Pobudka bladym świtem, śniadanie… Nie, gaz nam się skończył dzień wcześniej i ni cholery nigdzie nie można znaleźć butli, która by pasowała do naszych palników. Więc szybkie pakowanie i jedziemy na śniadanie do marketu. Posileni, ruszyliśmy w drogę powrotną. Wszyscy zmęczeni, niewyspani. Do tego upał ponad 30°C. W efekcie Sylwia spała cały czas, ja przysypiałem tylko na krótkie chwile, Romek podobnie. Jedynie Razor jakoś się trzymał i dziwił się nam, że tak zdychamy.

Obrazek

Obrazek

Co tankowanie to kawa lub jakiś red bull i dało się jechać dalej. Długo będziemy wspominać kawę na granicy włosko-austriackiej. Knajpkę prowadziła Ukrainka, która po włosku nie umiała za wiele (chociaż knajpa we Włoszech), ale za to dogadaliśmy się z nią po angielsku, niemiecku i rosyjsku. I nawet kawa dobra była ;) A dalej już prosta droga przez Villach, Graz i Wiedeń do Czech, gdzie znowu mieliśmy nadzieję przespać się u naszych gospodarzy z przed dwóch tygodni. Tym razem mieliśmy też okazję poznać wreszcie Pana Jozefa :) A tam wieczorna biesiada, degustacja lokalnych piw, win, króliki z grilla i nocne pogaduchy o polskich i czeskich zwyczajach.

Dzień 15 – 661km
Dolní Dubňany (Czechy) - Pruszków (Polska)
Wyjechaliśmy od Jozefa o 10 rano. Wszystkie trzy motocykle w jakiś sposób „kontuzjowane” ;) Mnie na koniec podróży rozpadło się łożysko w tylnym kole, ale na szczęście problem był odczuwalny dopiero powyżej 160km/h i tylko w zakrętach. Razorowi praktycznie skończyły się klocki hamulcowe, ale na szczęście jego litr dobrze hamuje silnikiem, sprzęt jest lekki, więc hamulce nie są aż tak potrzebne. Natomiast Romkowi wyłysiała tylna opona. Tak całkiem wyłysiała, że na środku już płótno się pokazało. Ustaliliśmy więc, że tempo 120 będzie dla wszystkich odpowiednie, w praktyce 140 było jeszcze odpowiedniejsze.

Obrazek

Przez Czechy przejechaliśmy bez problemu, później Cieszyn i wreszcie wszyscy mówią po polsku i dziewczyny od razu jakieś ładniejsze :D Niestety tuż za Bielskiem prędkość przelotowa mocno nam spadła. Przez remonty, zwężenia i ruch wahadłowy musieliśmy pchać się środkiem, poboczami lub wlec się w żółwim tempie razem z samochodami. I taka jazda praktycznie aż do Tomaszowa. Tam dowiedzieliśmy się, że wahadła i utrudnienia w ruchu ciągną się jeszcze przez kolejne 80km. Postanowiliśmy więc, że się rozdzielamy – Razor odbija w prawo na Grójec i dalej do siebie do Otwocka, a my z Romkiem odbijamy w lewo i przez Skierniewice i Żyrardów jedziemy do Pruszkowa i Warszawy. Niestety nasz objazd okazał się niewiele lepszy niż główna trasa. Co miejscowość, to jakieś remonty nawierzchni, jazda po chodniku, korki, ruch wahadłowy, zamknięte przejazdy kolejowe… Więcej staliśmy niż jechaliśmy, ale na szczęście przed 20 wszystkim szczęśliwie udało się dotrzeć do domu :)

Łączny dystans całego wyjazdu to 4745km. Razor i Romek zrobili nieco więcej ze względu na czeską wycieczkę pierwszego dnia i chyba przekroczyli nieznacznie 5000 :)

KONIEC :)

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 12:46
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:22
Posty: 7755
Lokalizacja: WPR
Płeć: mężczyzna
Moto: TT1050
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
B2RT napisał(a):
Pogodę mieliście paskudną. Na pocieszenie ;) lodowiec wygląda tak:
Obrazek

Twój istotnie jakiś ładniejszy :hahaha: Ale okazuje się, że my pogody jeszcze nie mieliśmy takiej najgorszej. Kilka dni po nas była ekipa z ADVrider i na Grossglocknerze przywitał ich grad oraz 2°C :mrgreen:

_________________
Triumph Tiger 1050 << bikepics


31 sie 2011, o 12:48
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 22 kwi 2010, o 15:22
Posty: 707
Lokalizacja: Warszawa
Płeć: mężczyzna
Moto: SV 1000 N 2005
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
się mi podoba, ja jestem na TAK :spoko: :)
Gratuluje udanej wyprawy i bardzo fajnej relacji :]
Przeczytałem teraz i pewnie przeczytam jeszcze nie raz :)
Jak byliście w Punta Sabioni to ja pewnie w tym samym czasie byłem z rodziną o jakieś 40 km od was w Caorle a w tamtym roku byłem zaraz koło Punta Sabioni w Cavallino - świat jest mały ;).
Zazdraszczam fotek z moto robionych w czasie jazdy- pozostaje tylko ładnie podziękować równie ładnej :D operatorce aparatu.
Fajnie sobie radziliście pomimo czasami kwasów pogodowych.
Moją grupę ominęło szczęście pory deszczowej ;).
Podliczyliście koszty ile Wam wypadło całość na os. ?

_________________
Pozdrawiam
Pink
SV 1000 N, 2005 r. srebrna, szybka GIVI, kufer GIVI


31 sie 2011, o 18:33
Zobacz profil
SV Rider
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 11:03
Posty: 713
Lokalizacja: Piaseczno
Płeć: mężczyzna
Moto: KTM 790 Adventure R
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Lasooch, fajnie się to czytało :D Sylwia też kawał dobrej roboty odwaliła, dokumentując zdjęciami całą trasę. Zdjęcia robione z moto wyglądają pierwszorzędnie, podobnie jak foty nocne z Wenecji. Szkoda tylko, że pogoda nie dopisała.

_________________
SV650N K6 YHJ --> DL650A L0 YME --> BMW F700GS --> KTM 790 Adeventure R
http://www.bikepics.com/members/golkow


31 sie 2011, o 20:27
Zobacz profil WWW
erotoman-gawędziarz
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 23 lut 2010, o 02:34
Posty: 3871
Lokalizacja: Otwock
Płeć: mężczyzna
Moto: SV 1000N 2004
Post Re: Alpy na mokro 01-15.08.2011 [Relacja]
Mi poszło mniej niż zamierzałem wydać. Nie licząc przygotowania motocykla do podróży to na same paliwo, opłaty, campingi i jedzenie poszło jakieś 3,5 tys zł :)

lasooch szykuje się, już Ci mówiłem że mam pomysł na wyprawę za rok :D

PS: lasooch, mi jeszcze puścił simmering w łożysku w przednim kole, podczas tych deszczy wymyło mi smar i dziś właśnie poszedł Nerwus na wymianę :)

Wyprawa niesamowita, motocykl z bagażami pewniej prowadził się w winklach niżeli bez. Ja oponę tylna zamknąłem prawie - zostały mi po 2 mm z obu stron.
Co do pogody - pierwszy tydzień był średni - zazwyczaj do popołudnia pochmurno, a później deszcz, także wygodniccy co jeżdżą tylko po suchym by płakali albo się załamali :) 2 tydzień to skwar, przepocone ciuchy i senność - już wiemy dlaczego we Włoszech istnieje coś takiego jak sjesta ;)

Może postaram się uzupełnić trochę ta relację tym co lasooch przeoczył, albo o czym zapomniał :)

Dzień 0 (niedziela):
Godzina wieczora, dzwoni do mnie Michael mówiąc: Raz jest problem... (i opowiada to wszystko co napisał wyżej), decyzja podjęta - ma siedzieć w nocy aż zrobi - najwyżej będzie jechał na kawie następnego dnia. Godzina 0:30 w nocy 2 telefon z kapitulacją... i pomysł, że jutro od rana będzie siedział i kombinował wraz z jego kumplem super mechanikiem.

Dzień 1 (poniedziałek):
Godzina 10:00 pierwszy telefon do lasoocha co i jak, następne telefony co 2 h... nadeszła godzina 18 i trzeba było podjąć jakąś decyzję. Pomsłodawaca całej wyprawy załamany, ja :cenzura: a romek chce się ładować do passata i afrykę zwiedzać - no nie, tego za wiele pomyślałem! Telefon do romka, telefon do lasoocha i decyzja podjęta - jedziemy we 2 osoby - zbyt dużo przygotować do takiej wyprawy, nie daruję sobie jak nie pojedziemy. Szybkie ogarnianie i do mieszkania do lasoocha by nam dal zapiski gdzie i jak mamy jechać. Kolo 21:00 byliśmy na kwaterze u lasoocha, dostaliśmy wszystko + kawa na drogę :) Przed wyjściem telefon, że tu cała eskadra jedzie nas pożegnać :) Wychodzimy przed blok a tu podjeżdża dzwonek, vikus, kacperski, bartosz.... przyjemnie! lasooch odpalił nawet sztormiaka i odprowadzili nas jakoś do Nadarzyna :) Jak już nas odprowadzili to pożegnaliśmy się i dzida na Kraków, Bielsko Białą i Cieszyn!

Dzień 2 (wtorek):
Docieramy do Jozefa na godzinę 8:15 rano. Na szczęście jeszcze nie wyjechał (a wyjeżdżał akurat do mnie na firmę :D do polski), zjedliśmy z nim śniadanko, dostaliśmy po 2 kielichy jebutnej morelówki na sen i poszliśmy spać w sadzie pod drzewami za domem. Podczas śniadania lasooch wysłał mi smsiaka z tekstem "Gonimy was!" - co oznaczało że robimy postój na miejscu i wyprawa jednak odbędzie się w pełnym składzie :D
Jak obudziliśmy się koło południa, tak dostaliśmy obiadek i by nie siedzieć na dupie postanowiliśmy pozwiedzać okolice z romkiem. Po drodze kupiliśmy jakieś rzeczy na grilla, oczywiście alkohol i ok. 20 przywitaliśmy już rozpalonym rożnem lasoocha i Sol :)

Dzień 3 (środa):
Pobudka o 6:30 zrobiona przez kochanego admina: Wstawać tępe h... ! śniadanko, ogarnianie się na kacu, a ja na wyjeździe jeszcze miałem 0,6 we wydychanym - czyli jadę ostatni... morelówka 52% odbijała mi się przez następne 200 km :]
Na wieczór dojeżdżamy do Jaskini. Plan był taki, że zwiedzimy sobie teraz a z rana ruszymy. Okazało się że można zwiedzać tylko do 16:30, także trzeba było kombinować nocleg. Dzięki uprzejmości kasjerki spaliśmy w rozbitych namiotach w zewnętrznej kawiarni pijąc oczywiście te 3 wina, których tak na prawdę było 6 gdyż to były 3 butelki 1,5 litrowe - i z tąd ten nasz poranny kac.


Dzień 4 (czwartek)
:
Po spakowaniu czas zwiedzić tą jaskinię. Toczymy się dosłownie pod górę licząc kroki i nagle czujemy jakiś smród, fetor nie do wytrzymania niewiadomego pochodzenia! Okazuje się, że przed nami szła jakaś dojcze baben od której tak capiło, że musieliśmy puszczać ją przodem parędziesiąt metrów by móc normalnie iść! tzn. jak ona stawała na odpoczynek tak i my stawaliśmy by się nie zbliżać. Co do smrodu w kolejce to już lasooch to opisał - też nie było za fajnie, myśleliśmy że zapawiujemy ten wagonik.
Jaskinia, 1400 stopni w niej, mega kac na głodniaka, pełny rynsztunek motocyklowy, ponad godzina łażenia - aż mnie skręca jak sobie przypomnę jaki to był wysiłek, ale za to dzięki niemu szybko żeśmy doszli do siebie :)
Długa na glossglotkner cały czas w deszczu, dojechaliśmy na sam szczyt, weszliśmy na taras widokowy i widoczność była na 50 m. Mokrzy, zziębnięci poszliśmy do pobliskiej przytulnej knajpki na ciepły obiad i dużą kawę z mlekiem. Rozgrzaliśmy się, gadamy co i jak jechać a tu zza szyby słońce zaczyna wychodzić powoli. Uradowani zaczęliśmy się zbierać i po 20 min wyskoczyło piękne słoneczko, droga zrobiła się momentalnie sucha i można było wreszcie się porządnie pobawić na winklach :)
Wieczorem dotarliśmy na ten camping we Włoszech - było zimno.

Dzień 5 (piątek):
Najpierw przełęcze, wszystko fajnie, widoki super, potem po południu deszcz jak zwykle :] Wreszcie koło 22:00 znaleźliśmy ten nocleg (bardzo fajny camping i miła obsługa za niedrogie pieniądze!), na latarni na fotce stoją kieliszki ze shanpsem okolicznym - było zimno i mokro, potrzebowaliśmy coś mocnego na rozgrzanie organizmu i tylko to było pod ręką - mi tam nawet smakowało :) nawet nikt z nas nie wahał się nad tym czy będziemy go pić tego dnia czy nie, pytanie było czy 0,7 czy 0,5 żeby się cieplej zrobiło :D wygrało 0,5 + piwka. Wcześniej zanieśliśmy wszystkie ciuchy do suszarni dla narciarzy.

Dzień 6 (sobota):
Pobudka z rana koło 7, chmur na niebie nic, słońce za górą i po chwili wychodzi ostre i mocne - powstał szybki wieszak na ubrania z 3 moto powiązanych sznurkami. Trzeba było tylko na wdechu wejść do tej suszarni i wynieść graty. W ciągu godziny większość rzeczy była już sucha. Uradowani tym faktem ruszyliśmy dalej :)

Dzień 7 (niedziela):
Co tu dodać... lasooch wszystko dobrze opisał... tylko tyle, że wtedy jak romek nas spowrotem w ten deszcz na tą przełęcz poprowadził miał szczęście że się nie zatrzymał po drodze - i ja i lasooch czekaliśmy tylko na to by się na niego wydrzeć nie będąc świadomi, że jednak dobrze jedzie :D
Na wieczór na szczęście dotarliśmy do Chamonix, wypiliśmy po winie i było przyjemnie :)

Dzień 8 (poniedziałek):
Bardzo żałowaliśmy, że nie udało nam się wjechać tą kolejką - widoki z folderów tamtejszych były wspaniałe, ale co zrobić... z siłami natury nie wygrasz :(
Dalej to tunel pod Mont Blanc - najgorzej wydane pieniądze na całym wyjeździe - 24,5 jurka od motocykla z przejazdu kilkanaście kilometrów w ciepłym tunelu, gdzie nie można jechać więcej niż 70km/h. Nie polecam nikomu, żadna atrakcja.

_________________
SVNERWUS


31 sie 2011, o 20:48
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 43 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do:  
cron
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Designed by STSoftware.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL